poniedziałek, 12 stycznia 2015

No Brody no Homeland? (ze spoilerami)


Maćku, Drogi Maćku...
Są spoilery. Ale serial widziałeś, więc paniki nie ma.
4 sezon "Homeland" za nami. Do ostatecznego podsumowania należałoby poczekać do końca serialu ale kto to wie ile jeszcze sezonów Pani Danes ma w zanadrzu (pewnie póki publika będzie dopisywała). 
Ciężko mi wystawić ocenę temu serialowi. Generalnie jeden z moich ulubionych ale też szalenie nierówny, momentami nawet głupkowaty. Najgorsze jest to, że przez genialny sezon 4 zapomniałam już o tych wszystkich dziwnych momentach poprzednich sezonów. Ale po kolei.
O czym jest serial? Najprościej mówiąc (pisząc) o walce z terroryzmem. O walce z wiatrakami. O potrzebie zbawienia świata od zła. O kobiecie, która swoim adhd, niewyparzoną gębą i problemami ze zdrowiem psychicznym pokazuje wszystkim kto tu jest szefem.
W zasadzie najlepiej pamiętam sezon pierwszy i czwarty. Te dwa pomiędzy - średnio.
Mamy oto Sierżanta Nicholasa Brody'ego, któren wyrwany z rąk terrorystom staje się bohaterem narodowym w Juesej. Nicholasa, który wcale taki czysty jak łza nie jest. Ba, lubi czasem zbrudzić rączki. Nicholasa, dla którego serce i rozum Carrie szaleją, oj szaleją. Nie będę się rozwodziła nad fabułą, bo nie o to chodzi. Chciałam tylko napisać, że to, co 4 sezon tego serialu zrobił ze mną....rzadko się zdarza. Wreszcie cały ten obyczajowy wątek rodzinki Brody'ego, tej irytującej córki i dziwnej żony odszedł w niepamięć. Wreszcie Carrie staje się postacią, którą w jednym odcinku kochałam, w drugim nienawidziłam. Carrie, która dla dobra sprawy jest w stanie zrobić wszystko, aj min - WSZYSTKO. Wreszcie Quinn, miotający się strasznie między flaszką, a oczami zbitego psa podążającymi za Carrie pokazuje, na co go stać. Nerwówa, napięcie i zagryzanie warg - to ja podczas seansu. Dlaczego nie mogło tak być od samego początku? Dlaczego ktoś w ogóle śmiał pomyśleć, że "No Brody, no Homeland"? Ja bym powiedziała, że bez niego ten serial wreszcie zmierza w dobrym kierunku. Nabrał kolorów, ruchu, emocji, bez tego całego "Carrie I love you, Brody I love you".  Czekam na 5 sezon z wielką niecierpliwością, wszystko wskazuje na to, że Quinn będzie głównym mastachem, co mnie osobiście bardzo cieszy. Cieszy też Saul, niezniszczalny typ, który w sezonie 4 pokazał wielkiego fakolca terrorystom. Ten cały "Życie Pi" trochę płony, momentami nijaki ale długo się nim nie nacieszyłam. No i zapomniałabym o największej gnidzie tego sezonu - Dennisie Rozrabiace. Żmija jedna, przez którą wszystko się posypało, jednak jestem wdzięczna. Takich zakrętów chcę więcej. Domagam się!  Uffff. Dzięki Ci panie reżyszerze. Reasumując. Chcę więcej. Wymazuję wszystkie słabe momenty i czekam na napięcie życia w sezonie 5. Czekam na obraz bez sentymentów i przemów pełnych patosu. I co Ty na to Panie Maćku?


Pani Magdo,

widzowie dzielą się na przeciwników i zwolenników Brody’ego. Szczerze mówiąc, ja należałem do tych drugich. Trzymałem sztamę z tymi, którzy kierowali się tym starym słowiańskim powiedzeniem "No Brody no Homeland". No bo co po śmierci Rudego serial mógł nam zaoferować? Stale płaczącą i niezrównoważoną Carrie? Ja tam lubiłem Nicholasa. Wątek jego rodziny też mi nie przeszkadzał. Nie sądziłem, że sama Carrie pociągnie ten serial. Jednak się myliłem. Tak! Kajam się i zwracam honor. Bo jakie jaja musieli mieć twórcy, żeby uśmiercić głównego bohatera. Szacun. 
Na początku pierwszego sezonu jakoś specjalnie nie byłem zainteresowany tym serialem. Oglądałem bo oglądałem. Wątek Brody'ego jakoś się ciągnął, CIA, terroryści, wszystko się w miarę trzymało kupy. Nie było źle. Drugiego sezonu w ogóle nie pamiętam. Z trzeciego sezonu mam tylko jakieś przebłyski, że Brody ćpał czy coś... Niby był, a jednak go nie było. Jakieś było to wszystko nieskładne, rozwleczone. Twórcy chyba jeszcze do końca sami nie wiedzieli co chcą z nim zrobić. 
Natomiast następny sezon to fabularny restart. I zgadzam się z Tobą, dopiero teraz to wszystko zmierza w dobrym kierunku. Pozbyli się rudego balastu, a serial w zamian nabrał polotu.
Zaczęło się dość mozolnie, ale jednak ciekawie. W trakcie kolejnych odcinków napięcie rosło, a my oglądaliśmy to z zapartym tchem. Podczas oglądania tylko można było słyszeć "oh, ah". Od strony estetycznej wszystko doskonale ze sobą współgrało. Scenariusz naprawdę świetny. Świetnie też rozpisane postaci. Ten chłopak z "Życia Pi" dawał radę.  No i Quinn... Lubisz Ty tego Quinna, nie? A niech sobie będzie tym głównym bohaterem. Mnie też to nie przeszkadza. No i Carrie. Ale ta kobieta odpycha. Nie mogę na nią patrzeć. I to nie tylko w 4 serii, ale we wszystkich od początku. Nie trawię jej szczerze i nieodwołanie. Przecież ta baba prawie utopiła swoje dziecko, za chwilę znowu wyjeżdża, sypia z tym młodym, a i przecież zastanawiała się nad tym, czy nie poświęcić swojego mentora - Saula. Ale dobra, to m.in. dzięki niej ten serial jest taki dobry.
Pozostaje jeszcze jedna kwestia... To był finał sezonu?? Żadnego wow. Odcinek skończył się… nijak. Tak robić nie można!

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Mistrzowie czwartego planu czyli o zachowaniu ludzi w kinie

Magda,

muszę wylać żółć na to całe buractwo, czyli Polaków w kinie. Ci "kinomaniacy" są wszędzie. Chodzą całymi gromadami, ale równie dobrze można spotkać takiego jednego, ale zachowuje się gorzej aniżeli cała grupa. Oczywiście wybierze miejsce obok Ciebie...
Ostatnio byłem w kinie. Mała sala, dużo ludzi. Przed seansem oczywiście jeden wielki harmider. Ale to jeszcze rozumiem. Ludzie przychodzą na film i chcą wylać swój entuzjazm. To mi nie przeszkadza. Ale co się zaczęło dziać, gdy już zgasły światła... No mówię Ci, na taki chlew jeszcze nigdy nie trafiłem. Zaczyna się seans. Ludzie zaczynają szeleścić czym tylko się da. A potem mlaskanie, ciągłe mlaskanie i siorbanie. Facet nade mną zaczyna charczeć. Ale to tak głośno charka, że aż się niedobrze robi. Grubszy jegomość po mojej prawej - ten to dopiero agent. Rozwalił się na tym fotelu niczym książę, i to nieważne czy ludzie obok niego mają miejsce czy nie, co Ty. On zapłacił, on nie zwraca uwagi na innych. Dobrze by też było gdyby się umył. Ale słuchaj dalej. Zaczyna się wiercić, czegoś szuka. Kluczy. Po co mu były klucze? A jakże, żeby otworzyć browara. I tak się męczy z pół godziny z tym kapslem. Ale ale! Miał w sobie na tyle kultury, że szarpał się z tym piwem tylko podczas głośniejszych momentów filmu. Winszuję. Ale co z tego? W końcu otworzył i zaczyna siorbać. Oczywiście jeden łyk - jedno beknięcie. Facet napojony to facet szczęśliwy - jeszcze bardziej rozwalił się na tym fotelu. Niemiłosiernie głośno zaczął jeść orzeszki. I tak już do końca filmu. Ludzie 3 rzędy przede mną zaopatrzyli się we flaszkę i bawili się w najlepsze. Kieliszek i butelka wędrowały od lewej do prawej i z powrotem. W końcu zaczęło się komentowanie i rozmowy. Ale gdzie tam rozmowy półgłosem. Trzeba było tak rozmawiać, żeby wszyscy słyszeli. Żeby było weselej, co chwilę dało się słyszeć "ciszej, tu się ogląda", co było dla nich wyjątkowo śmieszne.
Naprawdę nie miałem ochoty tam siedzieć. Tacy ludzie psują całą radość z oglądania. Ja rozumiem, że w kinie fajnie jest coś przegryźć i popić, ale ludzie nie znają umiaru. Nie trzeba być geniuszem, żeby domyślić się, że reszcie to przeszkadza. Zero kultury, zero pokory.
Ludzie, pokażcie choć trochę kultury osobistej. Wiem, że czasem nie sposób nie wymienić z kolegą kilka uwag o filmie. Ale róbcie to szeptem.


Doskonale Cię Maćku rozumiem.

Ja kocham kino, mogłabym chodzić codziennie (gdyby tylko było na co) ale wiem, że każde pójście na film w miarę znany skończy się tak samo - popcorn, cola, głośne komentarze i nogi wywalone na fotel sąsiada. O! I jeszcze chodzenie na siku co pięć minut, bo przecież jak się wiadro coli wypije, to nie ma lekko. 
Ja przedwczoraj przeżyłam wspaniałą sytuację. Jako etatowa szczęściara (historie typu - całe kino puste, wchodzi jeden dziwny typ, obok kogo siada? BINGO!) miałam okazję podziwiać:
a) spóźnienie się na film
b) rozbieranie się, szeleszczenie kurtkami, szalami, czapkami, torbami, telefonami
c) wyciąganie rozlicznych worków pełnych żarcia i kolejne tych worków otwieranie
d) przystawka: jogurt + łyżeczka
e) danie główne: jabłko
f) deser: banan
g) kulminacja - zdjęcie butów i wystawienie swych cudnych skarpet, jak się domyślam, wielce pachnących
h) głośna rozmowa, śmiechy, komentarze, smsy
i) chowanie pozostałości po uczcie do woreczków
Jak dobrze, że koleś z "Whiplasha" tak napieprzał w perkusję bo chyba bym nie wytrzymała. 
Ja jeszcze lubię jak ktoś ciągle rusza nogą, taki tik nerwowy. Super! Cały rząd poszkodowany. Albo - hit - pociąganie nosem! Uwielbiam! 
Nie wiem z czego to wszystko wynika. Z braku kultury, z jakiegoś egoizmu? Kurcze, tyle kasy człowiek wydaje na bilety i jeszcze mu się chce robić bydło? Dziwi mnie to. Chociaż zauważyłam, że w większości przypadków są to ludzie, którzy dostali pieniądze od rodziców, czy tam innych babć. Im starsza publika tym jakoś tak łagodniej, lepiej i przede wszystkim ciszej. Nikt nie jest głodny, nikomu nie chce się pić, nikomu nie dzwoni telefon. Powinny być takie kina 50+. Chociaż nie. Wtedy by mnie nie wpuścili. Ale ale! Jest wyjście z tej jakże beznadziejnej sytuacji. Poranne seanse! Niestety nie zawsze się da, są filmy wyświetlane tylko o konkretnej porze, raz w tygodniu na przykład i wtedy trzeba zacisnąć zęby. Ale we wszystkich innych przypadkach - chodzę rano. Najczęściej kino jest puste, ewentualnie trafią się jakieś gołąbeczki, tudzież zbłąkany wędrowiec ale nic to! Da się przeżyć. Dziś na przykład na "Son of a gun" kino było puste. Nikogo. Aż dziwne. 
+ 100 do komfortu:).
Reasumując. Zawsze mogło być gorzej! Mogliśmy być świadkami jedzenia jajek na twardo, sera pleśniowego lub kapusty kiszonej. Ba! Ktoś mógł przyjść z wrzeszczącym dzidziusiem, lub dzieckiem pod tytułem "a co to jest? a dlaczego? a dlaczego? ale dlaczego? chce mi się pić pić piiiiiiiiićććććććććć!!!!!!!!!!!!!!!!!!". Ktoś mógł mieć problemy natury gastrycznej, mógł gadać sam do siebie lub mieć Bogusa - przyjaciela na niby. Także nie jest tak źle! Dziękujmy za multipleksy! 
Amen.